X-men: Pierwsza klasa – recenzja

Podoba się?

 Dawno temu wręcz uwielbiałam „X- menów” i wszystko co się z nimi wiązało. Oglądałam filmy, kreskówki, a nawet z innymi dzieciakami wymyśliliśmy sobie zabawę na podstawie fabuły. Z czasem fascynacja powoli mijała, ale sentyment do trylogii o X-menen’ach mi pozostał. Byłam pewna, iż nie będzie żadnych kontynuacji ani wznowień. Pomyliłam się. Dwa lata temu ukazała się „Geneza Wolverina”, która – niestety, muszę to przyznać, wypadła o wiele gorzej. Po tej ekranizacji bałam się iść na „Pierwszą klasę”. Nie chciałam patrzeć, jak kolejne wznowienia niszczą wyobrażenie widzów o trylogii. Wreszcie się przemogłam. W kinach „Pierwsza klasa” już nie gościła… Musieliśmy z bratem wypożyczyć płytę z filmem.

Jedno muszę wam zdradzić już teraz.  Nie zawiodłam się, aż tak bardzo. 

Akcja toczy się głównie w latach pięćdziesiątych, kiedy to pomiędzy ZSRR, a Stanami Zjednoczonymi trwała zimna wojna. Scenarzyści starli się zdobyć Mount Everest, próbując nam pokazać, jak wyglądałby świat, gdyby istnieli mutanci, zdolni przeciwstawić się rządowi. Były to wielkie plany, które wypadły o wiele lepiej niż sądzono. Prawda jest taka, że krytyka takowego motywu była oszałamiająco wielka. Scenarzyści mogli w dialogach poruszyć delikatne tematy, co doprowadziło by do obrazy innego narodu. Reżyserzy mogli źle przedstawić sytuację, ukazując ją w całkowicie innym świetle. Na „nie” było wiele argumentów. Do dzisiaj nie wiem, czy zwycięstwo zdobyte na tym polu, było tylko szczęśliwym trafem czy mistrzowsko wykonaną strategią.

Słyszałam wiele opinii, że „X-men: pierwsza klasa” to odgrzewany kotlet. Moim zdaniem całkiem zjadliwy. Na początku bałam się zbieżności wątków i źle obsadzonych aktorów. Przekonawszy się, że w tych kwestiach wszystko jest zapięte prawie, że na ostatni guzik, z czystą przyjemnością obejrzałam całość.
Głównym wątkiem filmu jest przyjaźń przyszłych wrogów, czyli Charlesa i Erika, zanim jeszcze zaczęto ich nazywać profesorem X i Magneto. Na ekranie widzimy, jak mały Erik Lensherr patrzy na śmierć matki, ujawniając przy tym swe zdolności do manipulacji metalem. Wszystko za sprawą doktora Schmidta, który zaczyna serię eksperymentów na Eriku jako dziecku. Po drodze poznajemy życie Charlesa (którego głównym celem jest poświęcenie się nauce) i początki jego przyjaźni z Raven. Następnie na stałe lądujemy w latach sześćdziesiątych, gdzie krzyżują się drogi obu młodych mężczyzn, w efekcie czego powstają X-meni. Perypetie bohaterów czasem wzbudzają w nas śmiech, a czasem łzy. Jesteśmy świadkami pierwszych małych kłótni i różnic poglądów pomiędzy dwoma przywódcami. Większość z nich ma związek z rolą i miejscem w świecie zmutowanych ludzi.

Film głównie opiera się na grze aktorskiej Michael’a Fassbender’a w roli Magneto oraz James’a McAvoy jako Xaviera. Stali się oni potężnymi fundamentami, dzięki którym ekranizacja się nie sypie. Aktorzy na swój sposób zinterpretowali bohaterów, których przyszło im odgrywać i pokazali ogromną klasę własnej gry. Mój pogląd na resztę mutantów jest mocno zróżnicowany. Główna oś komiksu opiera się na pierwszoplanowych bohaterach, którymi są Xavier i Magneto. Nie zabraknie nam także niebieskiego potwora ani Ice Men’a. W filmie dodatkowo w ten sposób zostali przedstawieni Mistique, Banshee i Havok. Jest to jedno z niewielu uchyleń filmu względem komiksu.

Osobiście uważam, że trochę sprawę zawalili scenarzyści i reżyser. Dialogi momentami kulały, nie wiązały się ze sobą. Czasem miałam wrażenie, że były źle rozpisane. Ekranizacji brakowało tej iskierki, którą mogłam podziwiać w każdej części z trylogii. Nie popisano się także, przedstawiając wizerunek lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Moja krytyka kumuluje się tutaj przy strojach bohaterów. Wydawały mi się kiczowate, z resztą tak samo jak stylizacja pleneru nagraniowego.
Słaba była także charakterystyka bohaterów, którzy demonstrując swoje moce, po prostu siedzieli w fotelach i o nich rozmawiali.. .

Na szczęście film potrafił wywołać w widzu jakieś emocje. Przekonałam się o tym, ukradkiem spoglądając na brata i odczuwając je sama. „Pierwsza klasa” wypadła o wiele lepiej niż „Geneza”, a to już się liczy. Był w filmie humor i powaga. Czasami czuło się potrzebę wybuchnięcia śmiechem, a czasem, z zapartym oddechem, wyłapywania każdego słowa, które padło z ust bohatera. Nie zauważyłam żadnych dłużyzn, które powodowałby uczucie nudy i chęć wyjścia z sali, lub, tak jak w moim wypadku, wyłączenia telewizora. Umiejętnie przeplatały się elementy sensacyjne, a to wyszło ekranizacji na dobre.

Podsumowując; było dobrze, mogło być lepiej. W takich produkcjach nie oczekuję, ani od wykonawców, ani od twórców wielkich popisów, które mocno zapiszą się w mojej świadomości. W zamian chcę dostać coś, co nie będzie słabym kiczem, wyprodukowanym tylko dzięki dobrej sprzedawalności wcześniejszego produktu. Można powiedzieć, że tutaj to dostałam. Choć czegoś mi brakowało, nie sądzę, abym zmarnowała czas.

Moja ocena; 8/10

czas trwania: 2 godz. 12 min.
gatunek: Science Fiction, Fantasy
premiera: 3 czerwca 2011 (Polska) 1 czerwca 2011 (Świat)

reżyseria: Matthew Vaughn
scenariusz: Jane Goldman, Ashley Miller

Pełnoetatowa książkoholiczka i filmomaniaczka. Recenzentka - amatorka, szpanująca swoim talentem pisarskim i nie rozumiejąca, dlaczego nikt nie chce podziwiać blasku jej intelektu, który przecież razi wszystkich po oczach. Czasami o skłonnościach masochistycznych, wiecznie niewyspana. Niepoprawna romantyczka, marząca o naprawianiu świata. Ponoć mówią, że nocą staje się Nocnym Cieniem i szuka nowych, szeleszcząco - papierowych ofiar...

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze