W przededniu – recenzja

Podoba się?

Jako wielbicielka twórczości Orsona Scotta Carda niecierpliwie czekałam żeby dorwać w swe ręce jego najnowszą książkę. Na “W przededniu” oczekiwałam tym bardziej, że jest ona powiązana z sagą o Enderze, a ta nie tylko zalicza się do moich ulubionych powieści spod pióra tego autora, ale jest wielbiona przeze mnie ponad wszystkie rzeczy, jakie do tej pory przeczytałam. Bardzo przejęta i bliska hiperwentylacji zaczęłam czytać od razu, gdy tylko udało mi się zerwać papier z przesyłki. Jednak nie dostałam tego, czego się spodziewałam. A przynajmniej nie od razu.

“W przededniu” ukazuje czytelnikowi zalążek pierwszej wojny z Robalami, więc akcja rozgrywa się na sto lat przed wydarzeniami opisanymi w “Grze Endera”. Jednak jeśli nie znacie sagi o Enderze – nie przejmujcie się (to znaczy bardzo się przejmujcie i NATYCHMIAST nadróbcie zaległości) tym zbytnio – tę książkę można czytać nie znając losów Endera. W końcu to “przedpowieść”, więc nawet lepiej zacząć poznawać to uniwersum od niej. Potwierdzam z ręką na sercu, że to się sprawdzi.

Początkowo akcja książki rozgrywa się na trzech “scenach”. Pierwszą z nich jest statek wolnych górników – “El Cavador”, gdzie główna rola przypada siedemnastoletniemu Victorowi, młodemu i bystremu mechanikowi, który boryka się właśnie z utratą najlepszej przyjaciółki. Drugą ze scen jest korporacyjna jednostka górnicza – “Makarhu” – pod przewodnictwem Lema Jukes’a (moim skromnym zdaniem najlepiej wykreowanego bohatera tej powieści), mająca do wykonania ściśle tajną misję wartą miliony. Trzecia scena należy do Wita O’Toole, kapitana POPu – Policyjnego Oddziału Polowego, czyli międzynarodowej, elitarnej jednostki sił pokojowych do zadań specjalnych.
Wszyscy oni mają swoje zadania i problemy, wcale nie małej wagi, do rozwiązania, ale muszą one zejść na dalszy plan, kiedy jedna z obserwatorek na “El Cavadorze” dostrzega w przestrzeni kosmicznej dziwny obiekt, który kieruje się w stronę Ziemi z prędkością światła. Wiele wskazuje na to, że nieokreślona, choć zdumiewająco szybka rzecz, nie jest żadnym ciałem niebieskim, ani tworem ludzkiej ręki. Błękitna Planeta powinna zostać przed nią ostrzeżona, jednak sprawy między “El Cavadorem” a najbliższym mu w przestrzeni kosmicznej “Makarhu” szybko się komplikują i w ich obliczu ostrzeganie Ziemian nie wydaje się być aż tak pilne…

Tak jak wcześniej wspomniałam, kiedy zaczęłam czytać książkę, poczułam się naprawdę rozczarowana. Nie tego się spodziewałam. Akcja rozkręcała się wolno, gdzieś tak do setnej strony autor wciąż przedstawiał i rozstawiał bohaterów na fabularnej planszy. Czułam pod skórą, że szykuje ich do czegoś wielkiego, co wciąż było odkładane w czasie, z przyczyn dla mnie nie do końca zrozumiałych. Świadomość tego, że autor coś szykuje, wystawiała moją cierpliwość na próbę. Chciałam akcji. Card, jak zwykle, bardzo dobrze i konsekwentnie zarysował postacie, dawał im logiczne i przemyślane cele, ale, niezależnie od stopnia jego mistrzostwa w tej dziedzinie, ja chciałam żeby wreszcie pokazali jakieś zdecydowane działania. Brała mnie ciężka cholera na to, że zbliżam się dużymi krokami do połowy książki, a tu ciągle nic!

I nagle stało się. Zupełnie bez żadnego ostrzeżenia akcja wystrzeliła jak z procy i trafiła mnie prosto w łeb. Nie miałam czasu na pozbieranie szczęki z podłogi, chłonęłam kolejne strony z zachłanną ciekawością, niemal nie mrugając, narażając gałki oczne na wyskoczenie z orbit. Wow. Uwielbiam to jak Card zaplata wydarzenia, powolutku małymi kroczkami, niby bez związku ze sobą, ale konsekwentnie dąży do skrzyżowania się pozornie odległych wątków. I to ma sens. To się ze sobą naprawdę zazębia, z idealnym wyczuciem wprawia tę machinę w ruch.

Zaczynając czytać poważnie się obawiałam, że ta książka to tylko chwyt marketingowy, który ma pomóc promować film (krzywo patrzyłam zwłaszcza na nazwisko współautora na książce, Aarona Johnstona, osoby pracującej przy filmowej adaptacji “Gry Endera”). Nic podobnego. Film czy nie, promocja czy nie, zlecone czy nie, Card zwyczajnie nie pisze książek na pół gwizdka. Nie ma się do czego przyczepić, ten człowiek nie schodzi poniżej pewnego, bardzo wysokiego, poziomu. Szanuje go i podziwiam za to, jest moim pieprzonym bohaterem.

Jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to historia Wita, która toczy się jakby obok wydarzeń związanych z inwazją obcych. O ile ścieżki załogi “El Cavadora” i “Makarhu” dość często i dość ściśle się krzyżują, o tyle oddział POPu pod dowództwem Wita, długo działa poza tymi wydarzeniami i również jakby poza całą tą doskonałą fabularną machiną, opowiadając jakąś swoją historię. Nie licząc tego, że międzynarodowa jednostka POPu jest pierwszym nawiązaniem do Armii Zjednoczonej Ziemi z Gry Endera, to Wit i jego ludzie dopiero na sam koniec książki szykują się do wmieszania w sprawę Robali. To mnie początkowo bardzo zastanawiało, ale wreszcie pojęłam w czym rzecz.

Zacznijmy od… zakończenia. Czytałam tak przejęta i tak totalnie wciągnięta w tę opowieść, że kiedy tekst mi się nagle urwał, nie mogłam się otrząsnąć. Jak to, to już? Nie ma nic dalej? I to właśnie teraz, kiedy zrozumiałam, że nie dam rady żyć bez tej historii? Teraz, kiedy niemalże dochodziłam, wreszcie zaspakajana akcją? To było jak przedwczesny wytrysk. Takich rzeczy się nie robi!

Zakończenie mi się nie tyle nie podobało, co było nie do przyjęcia. To nie może być koniec. Tu połowa wątków jest niezamknięta. Co dalej z załogą “Makarhu” i ludźmi ze statku WU-HU? Jaki skutek odniosą działania Victora i Imali? I wreszcie: jaką role odgrywał w tym wszystkim wątek Wita? I przy Wicie mnie wreszcie olśniło. To nie jest koniec. Inne wątki na siłę można by było tak zostawić i udawać, że niedopowiedzenia są celowe (pomijając to, że jeszcze nie spotkałam się z tym, żeby Card w taki sposób [nie]zamykał swoje powieści, które miały nie doczekać się kontynuacji), ale nie ten Wita. On dopiero się rozkręcał, dopiero nabierał życia i kolorów. Rzuciłam się do Internetu, wyciskając z wyszukiwarki wszelkie informacje. I proszę bardzo, taka ze mnie wielka fanka jak z koziej dupy trąba. Czarno na białym jest napisane, chociażby na wikipedii, że będą jeszcze dwie książki-kontynuacje. Nie mam pojęcia, jak mogło mi umknąć tak istotne info, ale to niedopatrzenie przyprawiło mnie prawie o apopleksję. Uspokojona tym, że to jeszcze nie koniec, mogłam wreszcie zasnąć. O 4 nad ranem.

Obecnie odliczam dni do kolejnej premiery i do powrotu do świata, nad którym wisi groźba inwazji Robali. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po “W przededniu” żadna książka nie wciąga mnie tak bardzo, żadna nie daje mi tych emocji i nie wzbudza tej tęsknoty. Oj będzie mi się dłużyć to oczekiwanie. I to bardzo.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Tytuł: W przededniu (Earth Unaware)
Cykl: Saga Endera / Saga Cienia
Tom: 0 (pierwsza z trzech “przedpowieści”)
Autor: Orson Scott Card, Aaron Johnston
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 19 marca 2013
Liczba stron: 376
Oprawa: miękka
Cena: 35 zł

W sieci znana też jako Koralina Jones. Redaktor naczelna Gavran.pl, główny administrator Forum Gavran ( http://forum.fan-dom.pl ), administruje także Thornem - oficjalną stroną Anety Jadowskiej ( http://anetajadowska.fan-dom.pl ). Współzałożycielka Grupy Fan-dom.pl . W wolnych chwilach recenzentka i blogerka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze