Październik z Martą Kisiel po raz czwarty – felieton

Podoba się?

Marta Kisiel

Lenin a święty kanon, czyli tysiąc sześćset dwudziesty czwarty sonet o Giewoncie  

Dziecięciem w podeszłym wieku lat siedmiu będąc, pojechałam na ferie zimowe do babci. Na drugi koniec miasta, więc niespecjalnie daleko, w żadne tam przyjemne okoliczności przyrody – zmieniłam jedno blokowisko na drugie. Tym, co je różniło, to dwie sztuki moich najlepszych przyjaciół, którzy mieszkali z ową babcią brama w bramę. Pech chciał, że oboje, jak jeden mąż, postanowili te ferie przechorować, więc ze wspólnej zabawy wyszły nici. Z nudów zrobiłam więc to, co robiłam zawsze, odkąd w wieku lat czterech nauczyłam się czytać – mianowicie sięgnęłam po książkę z babcinego księgozbioru. Ładna była, bo z obrazkami tu i ówdzie, a przede wszystkim opasła, co dowodzi, że czasem rozmiar ma jednak znaczenie. Ślęczałam nad nią całe ferie, brnęłam strona za stroną, męczyłam się niemożebnie, ni w ząb nie rozumiejąc, o czym w ogóle czytam, po czym z nieskrywanym obrzydzeniem odstawiłam ładne dziadostwo na półkę w głębokim przekonaniu, że nevermore, za nic w świecie, po moim trupie i tak dalej. Po dziś dzień na Krzyżaków patrzeć nie mogę…

Już nie tak dawno temu, bo na początku września, przez polskie internety przetoczyła się burza z piorunami, gradobiciem i trąbą powietrzną zdolną zmieść z powierzchni ziemi całe Kansas razem z Dorotką – MEN niecnie, potajemnie i niemalże skrytobójczo wykopsał Pana Tadeusza, świętość narodową, z kanonu lektur szkolnych. Hańba! Hańba! Niedźwiedź ojcem… a nie, wróć, nie ta bajka. W każdym razie skandal, spisek i sromota. Nauczyciele bili na alarm, rodzice lamentowali, autorytety grzmiały z wyżyn swych profesur. Aż chciałoby się rozedrzeć szatę na popiersiu, paść na kolana i polecieć Sienkiewiczem: „Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz?” Tymczasem młodzież szkolna zgodnie przybijała żółwika – a ja razem z tą młodzieżą. Niestety, w głębokim cieniu tejże burzy przemknęła chyłkiem, na paluszkach informacja, że Pan Tadeusz, owszem, wyleciał, ale z gimnazjum, wrócił za to do programu liceum, gdzie gościł jeszcze za moich czasów. Sorry, Winnetou. Dorośli odetchnęli, młodzież szkolna załkała, mnie zaś coś się w środku zrobiło. Wypisz, wymaluj, jak po tych Krzyżakach.

Porzućmy może tę burzę i pozostańmy przy skojarzeniach Sienkiewiczowskich – oto barbarzyńscy Szwedzi ruszyli na przenajświętszy kanon lektur szkolnych, ciągnąc za sobą złowieszczą Kolubrynę i pomniejsze działa. Po drugiej stronie barykady zaraz znalazło się paru Kmiciców vel Babiniczów, którzy im to i owo w gardziel wepchnąć próbowali. Profesor Anna Nasiłowska z Instytutu Badań Literackich stwierdziła, że Pan Tadeusz jest w polskiej szkole absolutnie niezbędny, bo „to jeden z podstawowych sposobów porozumiewania się naszej kultury”, a bez jego znajomości młody człowiek pozostanie ślepy i głuchy na część polskiego doświadczenia historycznego. Rolą szkoły jest zaś zapewnienie ciągłości kulturowej. A co najważniejsze, kanon powinien być niezmienny, gdyż „sensem kanonu jest stabilność”. Z kolei Tomasz Terlikowski, katolicki publicysta i działacz, a ostatnio także tłumacz z papieskiego na nasze, oświadczył, że MEN w ramach haniebnej depolonizacji wyrzucił z kanonu „niemal wszystkie lektury, które mogły uczyć patriotyzmu i dumy z Polskości”. Wynarodowienie jak nic. Można by w tym momencie zapytać, co ma piernik do wiatraka, czyli szanowany historyk literatury i krytyk literacki z tytułem profesorskim do kontrowersyjnego dziennikarza z doktoratem z filozofii? Ano to, że z ich ust padły dwa najważniejsze argumenty, którymi obrońcy kanonu ostrzeliwali tych podłych Szwedów – kanon ma być niezmienny i ma uczyć, przede wszystkim patriotyzmu i kultury wysokiej, żadnej innej.

A poza tym uważam, że Kartagina powinna zostać zniszczona.

Temat, choć oklepany niczym ten nieszczęsny Giewont w poezji młodopolskiej, jest mi bliski z powodów wielu. Skończyłam wymarzoną filologię polską. Pracę magisterską pisałam z romantyzmu, mojej ukochanej epoki, którą chętnie wplatam do własnej twórczości. Posiadam też na stanie dziecko, chwilowo w wieku mocno przedszkolnym, które jednakowoż w pewnym momencie do szkoły powędruje i z kanonem lektur się zetknie. I będzie mogło wtedy przyczłapać i powiedzieć: „Mamuśka, nie wiem, co ten koleś brał, jak to pisał, ale weź ty mi to wyjaśnij jak krowie na miedzy, bo kompletnie nie czaję”. O to, że moje dziecko czaić nie będzie, mogę się już teraz założyć. I nie jest to kwestia mojej niewiary w przyszłą inteligencję czy oczytanie własnej potomkini. Młodzież szkolna z kanonem lektur rozmija się całkowicie, czemu się nie dziwię wcale a wcale. Jego obrońcy pewnie ochoczo by zakrzyknęli: „Niech co święty kanon? Niech żyje! Niech trwa! Niech kształtuje!” No bo jak nie zachwyca, skoro zachwyca? Jak nie kształtuje, skoro kształtuje? Musi kształtować! Ci sami obrońcy ubolewają jednocześnie nad sromotnym upadkiem czytelnictwa wśród narodu polskiego, nad zalewem chłamu czy też literackiej makulatury, nad postępującym zidioceniem, dzięki któremu stajemy się ponoć coraz smaczniejszym żerem dla wszelkiej maści wciskających nam kit manipulatorów. Ale związku między tym kanonem, co kształtować musi, inaczej w dziób, a tymże czytelnictwa rzekomym upadkiem za Chiny nie widzą.

Oczywiście, byłoby to z mojej strony zbyt wielkie uproszczenie, gdybym stwierdziła, że ów Przeciętny Prawdziwy Polak nie czyta, bo mu szkoła tę czynność obrzydziła. Bo gdyby nie szkoła, to jak nic zaczytywałby się literaturą lotów najwyższych. Guzik prawda. Ludzie nie czytają z tysiąca różnych powodów – bo książki są dla nich za drogie; bo do biblioteki im nie po drodze; bo współczesne wydawnictwa promują chałturę, nie kulturę, więc czytać nie ma co, nawet jakby się chciało; bo w tym współczesnym pędzie na czytanie brakuje czasu; bo po co czytać, skoro jest telewizja i internet; bo im się zwyczajnie nie chce. Bardzo często nie czytają jednak przede wszystkim dlatego, że czytanie zwyczajnie ich nudzi. Bo czytanie nie jest dla nich formą rozrywki, przyjemnego spędzania wolnego czasu, tylko narzuconą odgórnie koniecznością, kojarzącą się – często wyłącznie – ze szkolnym przymusem i szczegółowymi kartkówkami z treści.

Ręka do góry, kto podczas lektury ulubionej powieści notuje, na którym pośladku ma pieprzyk główna bohaterka, bo a nuż za sto stron się okaże, że to szczegół dla fabuły nad wyraz istotny?

Ano właśnie.

Obrońcy świętego kanonu mają na koncie kilka grzechów. Już na samym wstępie stawiają wielki znak równości między kanonem lektur szkolnych a kanonem arcydzieł literatury polskiej i światowej, które każdy prawdziwy Szwed, tfu, prawdziwy Polak w szkole poznać powinien. Wychodzą przy tym z podstawowego założenia, że kanon ma pokazać, czym jest Naprawdę Dobra Literatura, bo w końcu tylko Naprawdę Dobra Literatura tworzy ciąg kulturowy, ucząc, bawi, bawiąc, uczy i tak dalej. Poza kanonem dobra literatura nie istnieje, ino chłam. Bujaj się, Bacigalupi.

Po drugie, zakładają, że jeśli uczeń nie zetknie się z takim Panem Tadeuszem w szkole, to na bank nie zetknie się z nim już nigdy. Z własnej woli nie sięgnie, mowy nie ma. Więc trzeba mu go wcisnąć przemocą, dla jego własnego dobra, bo bez Pana Tadeusza nie będzie potem, biedaczysko, rozumiał, co do niego ludzie na ulicy mówią. Umknie mu ów „jeden z podstawowych sposobów porozumiewania się naszej kultury”. Na zasadzie:

– Przepraszam, jak dojdę do Rynku?

– Pan pójdzie tą ulicą dalej prosto i skręci, gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.

Wszystko jasne, prawda?

Po trzecie, wynikające poniekąd z drugiego, uważają, że czytanie jest formą uczestnictwa w kulturze, obowiązkowo najwyżej z możliwych.

Po czwarte, ich zdaniem kanon lektur szkolnych może być niezmienny, bo ludzie w swych namiętnościach, gustach i oczekiwaniach też są niezmienni, więc skoro dwadzieścia lat temu coś nas wzruszało, to teraz również wzruszać będzie. A jak nie, to tym gorzej dla nas, gdyż albowiem…

…po piąte i ostatnie, jeśli kanon nas nie wzrusza, nie porusza i nie zachwyca, to coś nie tak jest z nami i naszym gustem. Albo, co gorsza, intelektem. Bo przecież nie z kanonem, który tworzy Naprawdę Dobra Literatura.

My się po prostu nie znamy.

Uzbrojona w taki oto kanon lektur szkoła przez długie lata cierpliwie pracuje nad tym, by tych młodych ludzi, którzy na swoje nieszczęście nawyku czytania dla przyjemności nie wynieśli z domu lub nie nabyli samodzielnie, do czytania zniechęcić. Skutecznością wykazuje się, niestety, sporą, brnie jednak z uporem w ten ślepy zaułek, bo przecież szkoła ma przede wszystkim zapewnić ciągłość kulturową! Guzik prawda po raz kolejny. Szkoła – na wszystkich etapach edukacji – za pomocą lekcji języka polskiego ma wyposażyć ucznia w zestaw narzędzi potrzebnych mu, by w dalszym życiu mógł wykorzystywać – na wiele sposobów i na wielu poziomach – ów język do jego absolutnie podstawowej funkcji. Do komunikacji. Żeby się komunikować, człowiek musi przyswajać otaczającą go rzeczywistość, analizować to, co widzi, słyszy i tak dalej, a następnie formułować komunikat zwrotny w taki sposób, by otaczająca go rzeczywistość zrozumiała, co poeta miał na myśli. Najlepszą metodą nauki, z czym to się je i dlaczego, jest analiza licznych komunikatów zwrotnych o raz na zawsze utrwalonym kształcie – czyli tekstów literackich. W szkole owe teksty literackie wskazuje właśnie kanon lektur. Źle dobrany – nie nauczy niczego, a na dodatek narobi szkód.

No, ponarzekałam, to teraz się powymądrzam. Poza studentami filologii polskiej, a i też nie wszystkimi, mało kto pewnie wie, jaki był początkowy odbiór Pana Tadeusza. Żaden. Sztandarowe dzieło Adasia współcześni mu przyjęli z lekką konsternacją, no bo jak to? Zamiast kolejnej porcji patriotyzmu i mesjanizmu – jakieś pieprzenie o Szopenie, znaczy, o całkiem niezłej imprezce z popitką i zerkaniu w damskie dekolty, niby to pod pozorem wydłubywania mrówek? Jednym z nielicznych, którzy Pana Tadeusza od razu docenili, bo zrozumieli intencję autora i ogarnęli poetycką wielkość tekstu, był niejaki Słowacki Juliusz. Przeciętny współczesny uczeń widać Słowackiemu Juliuszowi dorasta mocno powyżej pięt, bo obcowanie z tym dziełem, rzecz jasna, z obowiązkowym zachwytem i pełnym zrozumieniem niuansów wszelakich, ma zapewnione, również obowiązkowo, w wieku lat mniej więcej piętnastu.

Pytanie tylko – czy Mickiewicz pisał tego Pana Tadeusza dla piętnastolatków?

Ano nie.

Więc dlaczego piętnastolatek ma go czytać? Tak, jasne, pamiętam – bo ciąg kulturowy, bo patriotyzm, bo Naprawdę Dobra Literatura i w ogóle. Proszę mi tylko pokazać współczesnego piętnastolatka, który Pana Tadeusza – nie, nie czyta z wypiekami na twarzy, nie mam aż takich wymagań. Który go po prostu rozumie. Tak na poziomie podstawowym, czyli językowym. Nie ma chętnych? To może – nie, nie docenia, po co ma od razu doceniać, ale chociaż ogarnia wszystkie realia? Detale? Nawiązania? Szeroki kontekst kulturowy, historyczny, biograficzny?… Może to przez moje krótkowidztwo, ale chętnych nadal nie widzę.

Pal sześć, że piętnastolatek Pana Tadeusza czytać nie chce. Bo i tak go przeczyta pod przymusem – tyle że bez zrozumienia. Albo przeczyta – już ze zrozumieniem, choć też nie zawsze – bryki, żeby potem zaliczyć kartkówkę z treści, bo to jest dla niego i nauczyciela w tej sytuacji najważniejsze: pamiętać, co oblazło Telimenę, a nie zrozumieć, dlaczego Mickiewicz wielkim poetą był. Czytanie Pana Tadeusza odbywa się więc na zasadzie: nieważne, że bez zrozumienia, ważne, że zaliczone! W takim razie po co, po co go w ogóle czytać? Czy taka lektura naprawdę kogokolwiek ubogaci? Wtłoczy w ten nieszczęsny ciąg kulturowy? Nauczy miłości do Naprawdę Dobrej Literatury? Nie. Za to może skutecznie do czytania jako takiego zniechęcić.

Obrońcy świętego kanonu zapominają, że uczeń to też czytelnik. A czytelnik sięga po książki, które z jakiegoś powodu są mu bliskie. Piętnastolatek prędzej wybierze powieść o problemach czy rozterkach nastolatków, czasem w fantastycznym sztafażu, niż całkowicie dla niego niezrozumiałe arcydzieło. A co najważniejsze, przeczyta ją z własnej woli, czyli z większym zaangażowaniem i z przyjemnością, dzięki czemu przekona się, że czytanie to – uwaga, uwaga – wcale nie uświęcona forma uczestnictwa w kulturze, jak zapewne chcieliby tego niektórzy badacze czy nauczyciele, tylko po prostu kolejna dostępna dla niego forma rozrywki. Sposób na przyjemne spędzenie czasu. Szansa, że ów nastolatek potem zechce sięgnąć po następną książkę, znacząco więc wzrasta, prawda? Skoro jest fajnie, to czemu tego nie powtórzyć?

Pamiętajmy też o jednym, o czym nie pamiętają obrońcy świętego kanonu. Człowiek dorasta, zmienia się, stawia czoło nowym wyzwaniom i problemom, wzbogaca się o nowe przeżycia, doznania. W związku z tym w miarę upływu czasu zaczyna też szukać w literaturze czegoś nowego. Czegoś więcej. Tym sposobem ktoś, kto jako nastolatek zaczytywał się w średniej jakości historiach o wampirach czy kosmitach, jako dorosły człowiek z bagażem osobistych doświadczeń może w końcu sięgnąć po bardziej wymagającą fantastykę, a nawet coś z mainstreamu, choćby i po tego Mickiewicza czy Prousta. Zakazu przecież nie ma, prawda? Książki na półkach stoją. Co więcej – może go wtedy także zrozumieć. Sama jestem tego najlepszym przykładem. Dziadów część III, Mistrz i Małgorzata, Maria – za pierwszym razem czytałam je z całkowitym brakiem zrozumienia. Kazali, to przeczytałam. Z Marii, tekstu bardzo ważnego dla polskiego romantyzmu, zapamiętałam tylko tyle, że był Kozak, co pędził. Tym, którzy nie kojarzą, zdradzę, że Maria zaczyna się od słów: „Ej! Ty na szybkim koniu / gdzie pędzisz, kozacze?” – z pewnością wiele pożytku wyniosłam z tej lektury, prawda? Ale minęło parę lat i z różnych powodów natknęłam się na te trzy tytuły raz jeszcze. I nagle doznałam olśnienia. Zrozumiałam. Doceniłam. Wystarczyło trochę dorosnąć. Na tej samej zasadzie doradziłam ostatnio znajomemu, który chciał raz jeszcze zmierzyć się z romantyzmem, żeby na początek sięgnął po Fredrę. I nagle się okazało, że już poza kontekstem szkoły, po paru latach ten Fredro stał się dla niego nie dość, że zrozumiały, to na dodatek naprawdę interesujący! Zabawny! Cud? Spisek? Nie sądzę.

Zresztą nie tylko czytelnik się starzeje – literatura także. Wraz z rzeczywistością i wiekiem zmieniają się potrzeby i nadawców, i odbiorców kultury, emocjonalne, intelektualne i tak dalej. Nie każdy tekst wytrzymuje taką próbę czasu, nawet jeśli wciąż jest arcydziełem  punktu widzenia historii literatury. Staje się hermetyczny, obwarowany barierami języka, realiów, które dla wielu z nas są czasem nie do przeskoczenia, bo brakuje nam bezpośredniego kontekstu, by z nim odpowiednio obcować, by go przeżyć. Celnie pisał o tym przed dwoma laty Cezary Michalski, tłumacząc, dlaczego kiedyś młodzi ludzie potrafili się zaczytywać w czymś, co dzisiaj bywa niestrawne: „skuteczność naszych list lekturowych nie zależy od ich składu obiektywnego, ale od sytuacji, w jakiej są stosowane. Od tego, czy owe lektury dzieciom wciska się do ręki w podziemiu, czy w małej stabilizacji, w realnej opresji czy w stabilizacji dużej. W dzisiejszej, stosunkowo sporej stabilizacji wciąż wypełniający listę lektur szkolnych kanon kraju zniewolonego i o niepodległość walczącego musi być dla młodych ludzi męczarnią. Pamięć cierpień, świadectwa eksterminacji, kombatanckie emocje – w takich czasach jak nasze to są tematy nie dla dzieci, ale dla specjalistów”. Michalski wskazał przy tym na siłę, jaka tkwi nie w Naprawdę Dobrej Literaturze, tylko w literaturze przeciętnemu czytelnikowi najbliższej, czyli popularnej. W końcu ta nazwa nie wzięła się z powietrza, prawda?

Więc może jednak warto wymienić nasz kanon lektur szkolnych? Sprzymierzyć się z tymi Szwedami i pogmerać trochę w świętości? Skoro wiele tekstów uczniowie i tak przyswajają z bryków, nie bezpośrednio z tekstu oryginalnego, skoro te streszczenia im wystarczą, by spełnić wymagania, jakie stawia przed nimi szkoła (na poziom tych wymagań spuśćmy jednak zasłonę milczenia), to czemu nie podsunąć w zamian czegoś, co ich naprawdę zainteresuje, co chętnie przeczytają, a potem równie chętnie o tym porozmawiają? Niech to nie będzie kilkanaście czy kilkadziesiąt tekstów, ale kilka w ciągu roku, może nawet jeden, dobrowolnie wybrany, jak postulował Łukasz Ługowski w wywiadzie dla Newsweeka, byle przeczytany i omówiony naprawdę. Niech zasada trzech zet nadal obowiązuje, lecz „zakuć, zdać, zapomnieć” zastąpmy „zaangażowaniem, zainteresowaniem i zrozumieniem”. Nie o ilość przecież powinno nam chodzić, tylko o jakość – i mam tu na myśli ilość literatury i jakość odbioru, bo w końcu to od nas zależy, ile z tekstu wyciągniemy. Co rozwinie nas bardziej jako czytelników – Pan Tadeusz, przeczytany po łebkach, bez jakiejkolwiek refleksji, czy taki Cień wiatru, przeczytany z zapartym tchem? A droga od Zafona do wielkich europejskich powieści XIX wieku, czyli Naprawdę Dobrej Literatury, może się potem okazać naprawdę krótka i, o dziwo, przyjemna.

W epilogu do Pana Tadeusza Mickiewicz napisał tak:

O, gdybym kiedy dożył tej pociechy,

Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy,

Żeby wiesniaczki, kręcąc kołowrotki,

Gdy odśpiewają ulubione zwrotki

O tej dziewczynie, co tak grać lubiła,

Że przy skrzypeczkach gąski pogubiła,

I o tej sierocie, co piękna jak zorze,

Zaganiać gąski szła w wieczornej porze,

Gdyby też wzięły na koniec do ręki

Te księgi proste jako ich piosenki!

Szczerze wątpię, by dzisiejsze „proste piosenki” znalazły uznanie w oczach wieszcza. Nieważne, czy są lepsze, czy gorsze od tych starych, sprzed wielu lat – są po prostu inne. Rzeczywistość się zmienia, a wraz z nią ludzie po obu stronach literatury, ich gusta czy oczekiwania wobec kultury. Świetnie rozumiała to niedawno zmarła Joanna Chmielewska, która może nie zapisała się złotymi zgłoskami w historii literatury polskiej, ale też nigdy nie odstawiała chałtury i na pewno nie zniknie z półek w księgarniach czy z domowych regałów. Nie będzie tam też porastać kurzem w charakterze literackiego must have – bo przecież w każdym polskim domu musi stać Trylogia i Pan Tadeusz w bajeranckim wydaniu – tylko wędrować z rąk do rąk, na wieczne nieoddanie, na śmierć zaczytanie. Krótko mówiąc, żyć. Dlatego coś mi mówi, że za naście lat hasło „Kisiel pisze Chmielewską” będzie mówiło ludziom więcej niż „Kisiel pisze romantyzmem”. I chociaż mam pełną świadomość, że w ten sposób poniekąd strzelam sobie w tę moją polonistyczno-romantyczną stopę, bo następne pokolenia już z tych wszystkich smaczków w Dożywociu pewnie nie załapią nic, to bez żalu mówię – serio, wykopsajcie Pana Tadeusza z kanonu lektur szkolnych i wstawcie tam coś, co nauczy dzieciarnię i młodzież, że czytanie to jest po prostu fajna sprawa. Owszem, cudownie by było, gdyby w lot łapali moje dowcipy wraz z dokładnym opisem bibliograficznym, ale póki co tkwimy po uszy w rzeczywistości, w której na lekcjach polskiego, zamiast samodzielnie myśleć i tym samym poszerzać własne horyzonty, każemy im grzecznie, zgodnie z odgórnymi wytycznymi pisać, kogo najbardziej podziwiają i dlaczego właśnie Lenina. Tfu, znaczy się, Mickiewicza.

Pełnoetatowa książkoholiczka i filmomaniaczka. Recenzentka - amatorka, szpanująca swoim talentem pisarskim i nie rozumiejąca, dlaczego nikt nie chce podziwiać blasku jej intelektu, który przecież razi wszystkich po oczach. Czasami o skłonnościach masochistycznych, wiecznie niewyspana. Niepoprawna romantyczka, marząca o naprawianiu świata. Ponoć mówią, że nocą staje się Nocnym Cieniem i szuka nowych, szeleszcząco - papierowych ofiar...

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze